Marcin Jarmusik wraz z żoną, kuzynem i kolegą pracowali przy zbiorze szparagów w Niemczech. Mimo iż harowali bardzo ciężko, po 14 godzin dziennie, to zarobili tyle, że z ledwością wystarczyło na powrót do domu.
Marcin Jarmusik do Lindach w Bawarii jeździł od 5 lat. Pracę u niemieckiego gospodarza znalazł mu szwagier, który co roku przyjeżdża na szparagowe zbiory, ale na inną plantację. – Sezon trwa ok. 2 miesięcy – opowiada mężczyzna. – Zwykle wyjeżdżałem w lutym-marcu. Za kilogram zebranych szparagów dostawałem 60 centów. Sprawny zbieracz miał ich ok. 100 kg po 4-5 godzinach.
Szparagi w Niemczech hoduje się je w foliowych tunelach. Robotnicy muszą odchylać folie, żeby je wyciąć, a następnie trzeba je znowu zasłonić. Praca jest ciężka. Polacy wychodzą w pole o 5 rano, ok. 17.00 wracają do domu. Bez świąt, sobót i niedziel, bo szparagi ciągle rosną. – Nie wszyscy dają radę – tłumaczy pani Elwira, żona M. Jarmusika. – Pracuje się ciągle w pozycji schylonej i bardzo bolą plecy. Nie czułam też palców. Tak mnie bolały, że z ledwością nimi ruszałam.
U gospodarza pracowało zwykle 6-7 Polaków. Mieszkali w skromnym domku, wraz z ludźmi z innych farm. Bez ogrzewania. Siedemnaście osób. Mężczyźni i kobiety. Do dyspozycji mieli jedną pralkę i ubikację na dworze. Na 4 osoby była jedna szafa i mała lodówka. Nie było gdzie suszyć brudnych ubrań z pola, które codziennie nadawały się do prania. Po dniu pracy byli już tak zmęczeni, że nie było mowy, o jakimkolwiek zwiedzaniu. – Warunki zawsze były ciężkie – zaznacza pan Marcin. – Ale do tej pory nie musiałem płacić za to mieszkanie. Jedynie za jedzenie. W tym roku było inaczej.
Szprotawianin wyjechał do Lindach 29 marca. Było jeszcze bardzo zimno. Szef zaczął mówić, że sezon będzie ciężki, bo zainwestował w inną plantację i jest kryzys. Zwlekał z podpisaniem umowy z Polakami. Mówił, że podpisze jutro, pojutrze, itp. Po kilku dniach na szparagi przyjechała jego żona i reszta zespołu. Też przez jakiś czas pracowali na czarno. W końcu dostali do podpisania umowy w języku niemieckim, których nie rozumieli. – Wysiadł mi kręgosłup – wspomina M. Jarmusik. – Nie bałem się, bo rok wcześniej też miałem problemy zdrowotne i korzystałem w Niemczech z pomocy lekarza. Pracowałem legalnie i nie musiałem płacić za wizytę.
Mężczyzna dostał zastrzyk i tabletki. Zacisnął zęby i ruszył w pole. Żona i koledzy poważnie się zaziębili, ale nie ośmielili się skorzystać z pomocy lekarskiej. W końcu przyszło do wypłaty. Pracodawca odliczył lekarza dla pana Marcina, policzył im też po 5 euro dziennie za podłe mieszkanie i musieli uiścić podatek. Pieniędzy zostało tyle, że z ledwością starczyło na powrót do kraju. – Najpierw Niemiec w ogóle nie chciał nam wypłacić – denerwuje się Rafał Brzozowski, kuzyn Jarmusików. – W końcu zgodził się na wypłacenie marnych groszy.
- Zostaliśmy oszukani na ok. 8 tys. euro – wylicza E. Jarmusik.
Polacy postanowili szukać sprawiedliwości w Niemczech. Zadzwonili na policję, ale nikt do nich nie przyjechał. Próbowali też dzwonić do niemieckiego biura pracy, ale tam urzędnik stwierdził, że nie rozumie polskiego. – Jesteśmy przecież obywatelami Unii Europejskiej – z goryczą podkreśla pan Marcin. – Ale jeśli Niemiec by się na nas poskarżył, to policja zaraz by przyjechała. A nasze zgłoszenie zignorowano.
- Należy zacząć od przetłumaczenia i sprawdzenia umowy – odpowiada mecenas Mirosław Bartnik z Żar. – Jeśli jej zapisy są niewłaściwe, to należy skierować sprawę do sądu pracy lub cywilnego w Niemczech. Sprawą mogą też się zająć niemieckie organy ścigania, w przypadku, gdy łamane są prawa człowieka. Np. gdy polscy pracownicy są traktowani jak niewolnicy. Ale to trzeba udowodnić.
Informacje prawnika potwierdza Jan Kaniuk, menadżer programu Eures w Wojewódzkim Urzędzie Pracy. – Jeśli pracodawca narusza prawa pracownicze za granicą, można się skarżyć tylko przed tamtejszym sądem – wyjaśnia. – Lepiej korzystać z naszych ofert pracy, ponieważ są sprawdzone.
Forum
Brak odpowiedzi na forum w tym temacie
Opcja odpowiadania na forum jest aktualnie niedostępna.